Życie, którego nie znałem. Nie jestem terapeutą, ale może Cię zrozumiem
Cześć.
Dziękuję, że tu jesteś — że zdecydowałeś się zajrzeć i przeczytać kilka moich myśli.
Kim jestem?
Mógłbym filozofować, analizować, rozkładać to pytanie na czynniki pierwsze.
Ale prawda jest prosta. I krótka.
Nie wiem.
Może nigdy nie wiedziałem.
Jestem anonimowy — bez imienia, bez etykiety.
Jestem uśmiechem dziecka.
Jestem zmęczeniem starca.
Jestem silnym ciałem, które pęka od środka.
Jestem każdym. I nikim.
I może właśnie w tym jestem naprawdę sobą.
To tyle o mnie na początek.
Lepiej poznasz mnie w dalszej części tego wpisu — oraz w kolejnych tekstach, w których dzielę się swoimi przemyśleniami, doświadczeniami i codziennością w towarzystwie moich dwóch sióstr: Depresji i Nerwicy Lękowej.
Czerwiec 2022
Wtedy wszystko się zaczęło.
Była sobota, upalny dzień. Pamiętam, że byłem w kościele na ślubie kuzyna mojej dziewczyny. Mimo że w środku było chłodno, nagle zrobiło mi się słabo. Serce zaczęło walić jak oszalałe, zimny pot zalał mi czoło, plecy, nogi. Poczułem, że muszę uciekać, natychmiast! Nie wiedziałem, co się dzieje. Czy zaraz zemdleję? Czy mam zawał?
Wyszedłem z partnerką na zewnątrz. Upał jak w piekarniku – 30 stopni, zero cienia. Usiadłem na murku, zapaliłem papierosa. I... przeszło. Po prostu przeszło. Sytuacja się uspokoiła. Postanowiliśmy, że nie wrócimy już do kościoła, żeby nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania. Przecież to miał być ich dzień.
Wesele przebiegło względnie dobrze. Choć nigdy nie byłem duszą towarzystwa – lubię być sam, a wśród ludzi często zakładam maskę kogoś, kto ma wszystko gdzieś. To chyba taki mechanizm obronny, żeby nikt nie odkrył, jak bardzo jestem wrażliwy. Zawsze bałem się ośmieszenia. Pokazywanie emocji innych niż złość czy śmiech przychodziło mi z trudem. Empatia? Czasami mam wrażenie, że brakuje mi jej tam, gdzie powinna być. Jakby coś we mnie było zablokowane.
Około północy prowadzący imprezę zaproponował jakąś zabawę – uczestnicy mieli wyjść na środek sali i tańczyć w kole, a reszta gości patrzyła. Nic wielkiego, prawda? A jednak w mojej głowie to była tragedia. Nie potrafiłem tańczyć, wstydziłem się oceny, bycia w centrum uwagi. Nagle usłyszałem swoje imię. To ja miałem wyjść. Serce zamarło. Zamurowało mnie. Po raz pierwszy w życiu poczułem coś, co można nazwać paraliżem.
Dotychczas stres mnie mobilizował, czułem wtedy wybuch adrenaliny, który sprawiał, że byłem w stanie przenosić góry. Ale ten stres był inny. Nie mogłem ruszyć nawet ręką. Zamiast wyjść na parkiet, powiedziałem, że jest mi niedobrze po alkoholu i muszę iść do toalety. To była wymówka, ale jedyna, jaką byłem w stanie wymyślić.
Zamknąłem się w łazience. Głowa zaczęła mnie potwornie boleć, a chwilę później poleciała mi krew z nosa. Absurd tej sytuacji był porażający. Przecież miałem tylko zatańczyć. Zamiast tego leżę na kafelkach z nogami do góry, bo boję się, że zemdleję. Gdy trochę mi przeszło – jak zawsze – sięgnąłem po papierosa. Po godzinie na zewnątrz wróciłem na salę. Bawiłem się dalej, ale w środku byłem już kimś zupełnie innym.
Dwa dni później – xx czerwiec 2022 (poniedziałek)
Pracowałem wtedy jako ochroniarz na monitoringu w jednej z sieci marketów budowlanych. Siedziałem przed dwunastoma ekranami, jak zwykle skupiony. Była godzina 20:41, do zamknięcia sklepu zostało niewiele czasu. I wtedy znów poczułem znajome objawy.
Zimny pot. Serce wali jak młot pneumatyczny. Panika.
Czułem, że muszę natychmiast wyjść. Przeciskałem się przez kolegę z pracy, który -jak zawsze - nie przesunął swojego fotela. Ledwo się przedarłem. Wybiegłem na zewnątrz. Stoję może 15 sekund i... nic. Zero poprawy. Odpaliłem papierosa - licząc, że zadziała jak ostatnio. Nie zadziałał. Świat zaczął się rozmazywać. Zgasiłem peta, wróciłem do środka i usiadłem pod nawiewem klimatyzacji. Było coraz gorzej.
Zadzwoniłem do dziewczyny. Mieszkaliśmy niedaleko - niecałe 2 kilometry. Powiedziałem, że coś jest nie tak. Że musi po mnie natychmiast przyjechać.
Czekałem. Walczyłem z całych sił, żeby nie zemdleć. W głowie kłębiły się tysiące myśli: czy to już? Mam dopiero 24 lata. Czy umieram? Czy dzwonić do rodziców i powiedzieć im pierwszy raz w życiu, że ich kocham? Pożegnać się z bratem?
Minuty mijały jak sekundy. Mówię do kolegi, żeby wezwał karetkę. Sam kładę się na ziemi, podnoszę nogi do góry - przecież gdzieś słyszałem, że to pomaga przy omdleniu. Ale po kilku sekundach już jestem na nogach. Leżenie sprawia, że tracę kontakt z rzeczywistością. A ja za nic w świecie nie chcę odpłynąć!
Nagle widzę przez otwarte okno, że dziewczyna przyjechała. Podbiegła do szyby, położyła rękę na mojej. Ja z drugiej strony, słaby, zalany potem, próbowałem utrzymać wzrok. Nie mogła wejść do środka z powodu procedur firmy. Była tuż obok, ale czułem się tak daleko. Pomyślałem wtedy tylko jedno: dobrze, że jest. Może chociaż zdążę ją ostatni raz zobaczyć, może pocałować...
O 21:03 podjechała karetka. Ratownicy zaczęli mnie badać - ciśnienie 184/122, tętno 140 w pozycji siedzącej. Zabrali mnie do środka, zrobili EKG -wyszło w porządku. Serce zdrowe. Jeden z ratowników podał mi spray pod język. Po chwili poczułem, jak wszystko zwalnia. Ale nie w sposób przyjemny. To było jakby mózg odłączył się od ciała. Nie potrafiłem myśleć, mówić. Pamiętam tylko, że powtarzałem jedno: zaraz umrę. Proszę, ratujcie mnie.
Ratownik próbował mnie uspokoić. Mówił, że to normalne, że wszystko będzie dobrze. Ale chwilę później zmierzył mi tętno – spadło ze 140 do 33. Jego mina mówiła więcej niż słowa. Podszedł do kierowcy i szepnął „Włącz górę”. Karetka ruszyła na sygnałach do szpitala.
Wtedy naprawdę pomyślałem: to koniec. Skoro jadę na sygnałach, to już po mnie.
Na SOR-ze podpięli mnie do urządzeń, zrobili tomografię, pobrali krew. Wyniki? Wszystko w normie. Poza jednym: niski poziom magnezu. Dostałem kroplówkę, leki na nadciśnienie -do stosowania tylko przy skokach ciśnienia - i wypisali mnie do domu. O trzeciej w nocy wyszedłem ze szpitala bez diagnozy.
Tylko dzięki uporowi mojej mamy, która przez telefon naciskała lekarzy, zrobiono mi dokładniejsze badania. Sam nie dałem rady ich do tego przekonać – byłem tylko kolejnym przypadkiem.
Czy mam im to za złe? Nie. Czułem się jak numer w systemie. Dla mnie to było traumatyczne przeżycie. Dla nich? Kolejny pacjent. Kolejna historia. Codzienność.
Czy to był moment, w którym zrozumiałem, co mi dolega? Oczywiście, że nie. Moja wiedza na temat problemów psychicznych była wtedy praktycznie zerowa. Wiedziałem, że istnieje coś takiego jak depresja i... na tym w sumie kończyła się moja świadomość. Ataki paniki? Nerwica? Zaburzenia lękowe? To były dla mnie puste hasła, które kojarzyły się raczej z czymś „wymyślonym” albo „dla słabych”. Tak mnie wychowano. Tak działało moje otoczenie.
Czy ten pierwszy epizod był ostatni? Niestety nie. To dopiero początek mojej historii. I właśnie dlatego tworzę tego bloga - żeby ktoś, kto czuje się podobnie, mógł porównać swoje doświadczenia z moimi. Żeby poczuł się mniej samotny. Żeby zrozumiał, że nie jest dziwny, że nie jest sam i co najważniejsze, że to, co czuje, można nazwać i leczyć.
W kolejnym wpisie opowiem o tym, jak odkryłem, że jestem chory. Jak w końcu ktoś mnie wysłuchał. Jak wyglądała moja pierwsza wizyta u specjalisty. I niestety jak bardzo musiałem się zmagać z najbliższymi, by zaakceptowali, że coś mi naprawdę dolega. Że można być chorym psychicznie, nawet mając wszystko, co „powinno dawać szczęście”.
Od pierwszego objawu do pierwszej diagnozy minęły dwa miesiące. Dwa miesiące życia w strachu. W tym czasie zdążyłem pojechać na wakacje za granicę. I tam, z dala od domu, dopadł mnie kolejny atak paniki. Znowu walczyłem z najgorszym wtedy lękiem – że umrę, że nikt mi nie pomoże.
Ale przeżyłem. I teraz opowiadam swoją historię – nie po to, by wzbudzać litość. Piszę, bo wierzę, że komuś ten tekst może dać ulgę. Zrozumienie. A może nawet, pierwszy krok do zmiany. Jeśli choć jedna osoba dzięki temu wpisowi poczuje się mniej samotna, to znaczy, że warto było zacząć.
Pamiętaj, że wielu nas jest w tym samym pokoju, tylko siedzimy na innych krzesłach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz