czwartek, 12 czerwca 2025

 Jak dowiedziałem się, że to nie lenistwo ani fanaberia 

 

Jeszcze zanim ktokolwiek mnie wysłuchał, żyłem z ciągłym poczuciem winy. 

Z zewnątrz wyglądało, jakbym miał wszystko — dach nad głową, bezpieczeństwo, związek, który dawał mi oparcie, a nawet stabilną, choć mało ambitną pracę. Byłem zwykłym „ciciem” na monitoringu. Dzięki umowie zleceniu i tzw. zerowemu PIT-owi brałem nadgodziny i mogłem normalnie funkcjonować. 

A jednak coś się we mnie psuło. 

Dzień po dniu czułem, jakby ktoś zakładał mi niewidzialny plecak z kamieniami. Wysysało to ze mnie radość, energię i chęć do życia. Budziłem się zmęczony, bałem się dnia, uśmiechałem się tylko przez maskę. Paraliżował mnie lęk, że ktoś odkryje, co się dzieje w mojej głowie. Że uzna mnie za wariata. 

To słowo - „wariat” - miało dla mnie ciężar bomby atomowej. Brat, jeszcze w dzieciństwie, rzucał mi w twarz, że jestem „chory psychicznie”. Nawet nie wiedząc wtedy, co to znaczy, poczułem to głęboko. Tak głęboko, że przez lata bałem się sam przed sobą przyznać, że coś może być nie tak. Może naprawdę jestem chory? Może zasługuję na pokój bez klamek? 

Z perspektywy czasu wiem, że wtedy wyolbrzymiałem. Ale tamte myśli były prawdziwe. Istniały. I zderzały się z innymi: 
„Nie masz prawa się źle czuć. Przecież inni mają gorzej.” 

W końcu, po kolejnym ataku w pracy — zawroty głowy, biegunka, uczucie odrealnienia — postanowiłem się otworzyć. Pierwszą osobą była moja ukochana. To była długa i trudna rozmowa. Ale coś we mnie drgnęło. 
Czy psychiatra naprawdę może mi pomóc? Czy wrócę kiedyś do „normalności”? 

Choć od 19. roku życia mieszkałem sam, sam ogarniałem życie i rachunki, to wciąż byłem zależny emocjonalnie od rodziców. Ich zdanie miało dla mnie znaczenie. Po rozmowie z narzeczoną zadzwoniłem do mamy. Poprosiłem, żeby załatwiła mi skierowanie do psychiatry. Mieszkałem 200 km od rodzinnego lekarza — nie było innego wyjścia. 

Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jak trudne będą kolejne tygodnie. 

Dla mnie wszystko było logiczne: jestem chory — idę do lekarza. 
Ale dla mojej rodziny to nie było takie oczywiste. 

Brat znowu mnie wyśmiał. „Psychol.” 
Rodzice nie mogli zaakceptować, że ich syn potrzebuje psychiatry. 
Bo przecież do psychiatry chodzą tylko „ci najgorsi”. 

Najtrudniejsze były rozmowy z najbliższymi. 

Usłyszałem: 
– „Ale przecież wszystko masz, co ty wymyślasz?” 
– „W twoim wieku ludzie mają dzieci, kredyty i choroby, a nie takie fanaberie.” 
– „To przez to, że nie wychodzisz z domu.” 

To bolało. Jakby moje cierpienie było mniej ważne tylko dlatego, że nie było widoczne na zdjęciu rentgenowskim. 
Jakby emocje można było wyłączyć siłą woli. 

Uwielbiam, gdy „tęgie głowy” mówią, że kiedyś nie było depresji. Nie było, bo nikt o niej nie mówił. A każdy kolejny wiszący chłop w stodole czy pijak leżący pod sklepem był tylko „statystyką”. Frajerem, który nie dał rady. 

Po kolejnych rozmowach z rodzicami miałem dość. Traciłem siły. Sam nie umiałem się już podnieść, potrzebowałem bodźca z zewnątrz. Kogoś, kto powie: „Weź się w garść, idź do lekarza”. 

I ten moment nadszedł. 

 

8 sierpnia 2022 

Wracałem z pracy. Po drodze wstąpiłem do sklepu — miał być obiad: schabowy, ziemniaki, kapusta. 
Wróciłem do mieszkania, zacząłem gotować i... znowu to poczułem. 

Narastający lęk. Panika. Szybkie bicie serca. Przerażenie. 

 Nie będę opisywał szczegółowo objawów, ale to uczucie zawładnęło mną całkowicie. Wskoczyłem pod prysznic z nadzieją, że lodowata woda pomoże. Oczywiście się myliłem – jeszcze nie wiedziałem, jak żyć z takim stanem. Nie potrafiłem się z nim „zakumplować”. Wyszedłem spod prysznica, ubrałem cokolwiek, co było pod ręką. Poprosiłem dziewczynę, by zawiozła mnie do szpitala. W aucie leżałem z położonym fotelem, próbując nie zemdleć. Dziś się do siebie uśmiecham, bo z jednej strony to absurdalne, ale z drugiej – było wtedy bardzo prawdziwe. Pod szpitalem trochę mi ulżyło, ale emocje były tak silne, że nie mogłem powstrzymać łez. Śmiałem się i płakałem na zmianę. Ciągle przepraszałem za to, co się ze mną dzieje. Wtedy zadzwonił tata.  

Odruchowo odebrałem. I... pękłem. 
 
Powiedziałem wszystko. Że nie daję rady. Że się boję. Że nie wiem, co się ze mną dzieje. 
Nie oceniał. Po prostu wsiadł w samochód i po mnie przyjechał. 
 

 

9 sierpnia 

Lekarz rodzinny. Nie psychiatra — ale pierwszy, który potraktował mnie poważnie. Wysłuchał, wypisał receptę na escitalopram, zalecił badania kardiologiczne, holter. 
Wyniki? Serce zdrowe. Holter czysty. Organizm bez zarzutu. 

Tylko dusza — w rozsypce. 

Czasem właśnie pierwszy lek jest pierwszym światełkiem. Ale jeszcze nie wiedziałem, że przede mną długa droga. O tym — w kolejnym wpisie. 

 

Pamiętaj: 
Nie trzeba mówić wszystkiego, żeby czuć się zrozumianym. 
Czasem wystarczy, że ktoś spojrzy ci w oczy i szepnie: 
„Też tam byłem.” 
 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pierwsze dni z lekami – nadzieja czy lęk?

Pierwsze dni z lekami – nadzieja czy lęk?        W poprzednim wpisie opisałem moment, w którym zdecydowałem się pójść do psychiatry. Nie by...