Pierwsze dni z lekami – nadzieja czy lęk?
W poprzednim wpisie opisałem moment, w którym zdecydowałem się pójść do psychiatry. Nie była to łatwa decyzja, bo długo walczyłem sam ze sobą. W końcu jednak coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że nie chcę już dłużej żyć w ciągłym napięciu, lęku i poczuciu, że coś ze mną jest nie tak.
Lekarz przepisał mi escitalopram - 10 mg raz dziennie. Początkowo pomyślałem: „to chyba niewiele”. Spodziewałem się efektów jak po tabletkach przeciwbólowych - że po kilkunastu minutach poczuję ulgę, że coś się zmieni. Bardzo się myliłem. A niestety nawet placebo nie zadziałało.
Dzień wylotu
Lęk był tak silny, że nie mogłem złapać oddechu. Oddychałem głównie dymem papierosów - jeden kończyłem, kolejny odpalałem. Cały czas myślałem tylko o tym, jak z tego zrezygnować. Jak się wycofać. Wtedy jeszcze nie potrafiłem konfrontować się z lękiem. Ucieczka była jedyną strategią.
Na początku próbowałem wmówić sobie - i innym - że nie mam paszportu. Myślałem, że skoro Czarnogóra nie należy ani do Unii, ani do strefy Schengen, to dowód osobisty może nie wystarczyć. Po cichu liczyłem na to, że to będzie moja furtka. Że dziewczyna i jej siostra polecą same, a ja zostanę w domu i jakoś sobie z tym poradzę.
Niestety – szybka konsultacja i sprawdzenie przepisów rozwiały tę nadzieję. Okazało się, że wystarczy dowód. Wtedy naprawdę poczułem, że nie ma odwrotu. „Gula” w gardle zrobiła się jeszcze większa. Musiałem jechać.
Podróż do Wrocławia była zaskakująco spokojna. W pociągu wciąż łudziłem się, że może coś się wydarzy – może odwołają lot, może coś się opóźni. Jakiekolwiek zrządzenie losu, które sprawi, że nie będę musiał wsiadać do samolotu.
Po przyjeździe do Wrocławia od razu pobiegłem do toalety. Żołądek odmówił współpracy - stres i brak jedzenia zrobiły swoje. Zdarza mi się to często: jeśli rano długo nic nie zjem, organizm zaczyna się buntować. Tak było i teraz. Siedziałem zamknięty w kabinie, słuchając komunikatów o odjeżdżających pociągach. Przez moment naprawdę rozważałem, by zostać tam na dłużej. Zamknąć się i nie wychodzić. Jak dziecko, które próbuje ukryć się przed światem.
Może dla niektórych brzmi to śmiesznie. Może ktoś pomyśli, że to tchórzostwo. Ale ten lęk był tak przytłaczający, że nie dało się go przełamać siłą woli. Z zewnątrz pewnie tego nie widać - wysoki facet, broda, zaczesane włosy w stylu Michaela Corleone z „Ojca Chrzestnego”. Na ulicy nikt by nie pomyślał, że w środku wszystko we mnie drży. Ale lęk nie patrzy na wygląd. Głowa potrafi złamać nawet tych, którzy na pozór wydają się najsilniejsi.
Mimo wszystko wyszedłem z tej toalety. Wsiadłem do pociągu do Krakowa.
Podróż minęła spokojnie, przynajmniej przez większość czasu. Zdarzyło się kilka krótkich napadów paniki, ale udało mi się je opanować. Do Krakowa dotarliśmy około czternastej. Odprawa przebiegła bez problemów, ale jeden moment zostanie ze mną na długo.
Czekaliśmy na ogłoszenie bramek. Stres nie odpuszczał. Szwagierka - która też kiedyś zmagała się z nerwicą - widziała, w jakim jestem stanie. Miała przy sobie silniejsze leki i podała mi jeden, widząc, że jestem bliski załamania.
I wtedy, jakby na potwierdzenie moich najgorszych myśli, przez terminal przebiegli ratownicy medyczni. Ktoś najprawdopodobniej dostał zawału. W mojej głowie natychmiast zapaliła się czerwona lampka: „Skoro on dostał, to ja też mogę!”. Serce waliło jak młot. Nogi zaczęły poruszać się same – góra, dół, góra, dół. Organizm próbował znaleźć ujście dla napięcia.
Minuty mijały. Czekałem, aż lek zacznie działać. W końcu poczułem ulgę. Napięcie powoli zaczęło opadać. Nawet pojawił się lekki uśmiech - po raz pierwszy tego dnia.
Wreszcie nadszedł moment wejścia na pokład. Stres wrócił, ale nie był już przytłaczający. Miałem miejsce 1C – zaraz przy wejściu, z większą przestrzenią na nogi. To było dla mnie ważne - przy moim wzroście zwykłe fotele są koszmarem.
Usiadłem. Przede mną stewardesy - jedna z nich wyjątkowo ładna, ale w jej spojrzeniu doszukałem się czegoś w rodzaju pogardy. „Taki duży facet, a boi się latać?” - może to tylko moje projekcje, ale miałem wrażenie, że to widać.
Dziewczyna chciała usiąść obok mnie, ale stewardesa nie pozwoliła - dopiero po starcie można było się przesiąść. Zostałem sam. Włączyłem muzykę klasyczną, potem kilka odcinków „Ricka i Morty’ego”. Pomogło. Lot minął szybciej, niż się spodziewałem.
Po dwóch godzinach wylądowaliśmy. Koła dotknęły ziemi. W duchu powiedziałem sobie jedno słowo: „Przeżyłem”.
Wysiadłem z samolotu i poczułem coś, czego dawno nie czułem - dumę. Może nie była to eksplozja radości, ale w środku cicho i spokojnie pomyślałem: Zrobiłeś to. Przełamałeś się. To był pierwszy lot po rozpoznaniu choroby. I choć to „tylko” dwie godziny, dla mnie znaczyło to bardzo wiele.
Co działo się dalej? Opiszę w kolejnym poście.