poniedziałek, 16 czerwca 2025

Pierwsze dni z lekami – nadzieja czy lęk?

Pierwsze dni z lekami – nadzieja czy lęk?



     W poprzednim wpisie opisałem moment, w którym zdecydowałem się pójść do psychiatry. Nie była to łatwa decyzja, bo długo walczyłem sam ze sobą. W końcu jednak coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że nie chcę już dłużej żyć w ciągłym napięciu, lęku i poczuciu, że coś ze mną jest nie tak.


    Lekarz przepisał mi escitalopram - 10 mg raz dziennie. Początkowo pomyślałem: „to chyba niewiele”. Spodziewałem się efektów jak po tabletkach przeciwbólowych - że po kilkunastu minutach poczuję ulgę, że coś się zmieni. Bardzo się myliłem. A niestety nawet placebo nie zadziałało.


Dzień wylotu

    Obudziłem się o piątej rano. Na szóstą mieliśmy pociąg do Krakowa. Otworzyłem oczy i niemal odruchowo sięgnąłem po tabletkę – połknąłem ją na pusty żołądek. Z nerwów nie byłem w stanie nic przełknąć, choć zazwyczaj śniadanie było dla mnie obowiązkowe. Zawsze powtarzałem, że to najważniejszy posiłek dnia. Tym razem nie dałem rady zjeść nawet kawałka chleba. Czułem się, jakbym jechał na własną rozprawę sądową. W głowie miałem sceny z amerykańskich filmów: sąd, sędzia, a potem wyrok - "winny".

    Lęk był tak silny, że nie mogłem złapać oddechu. Oddychałem głównie dymem papierosów - jeden kończyłem, kolejny odpalałem. Cały czas myślałem tylko o tym, jak z tego zrezygnować. Jak się wycofać. Wtedy jeszcze nie potrafiłem konfrontować się z lękiem. Ucieczka była jedyną strategią.

    Na początku próbowałem wmówić sobie - i innym - że nie mam paszportu. Myślałem, że skoro Czarnogóra nie należy ani do Unii, ani do strefy Schengen, to dowód osobisty może nie wystarczyć. Po cichu liczyłem na to, że to będzie moja furtka. Że dziewczyna i jej siostra polecą same, a ja zostanę w domu i jakoś sobie z tym poradzę.

    Niestety – szybka konsultacja i sprawdzenie przepisów rozwiały tę nadzieję. Okazało się, że wystarczy dowód. Wtedy naprawdę poczułem, że nie ma odwrotu. „Gula” w gardle zrobiła się jeszcze większa. Musiałem jechać.

    Podróż do Wrocławia była zaskakująco spokojna. W pociągu wciąż łudziłem się, że może coś się wydarzy – może odwołają lot, może coś się opóźni. Jakiekolwiek zrządzenie losu, które sprawi, że nie będę musiał wsiadać do samolotu.

    Po przyjeździe do Wrocławia od razu pobiegłem do toalety. Żołądek odmówił współpracy - stres i brak jedzenia zrobiły swoje. Zdarza mi się to często: jeśli rano długo nic nie zjem, organizm zaczyna się buntować. Tak było i teraz. Siedziałem zamknięty w kabinie, słuchając komunikatów o odjeżdżających pociągach. Przez moment naprawdę rozważałem, by zostać tam na dłużej. Zamknąć się i nie wychodzić. Jak dziecko, które próbuje ukryć się przed światem.

    Może dla niektórych brzmi to śmiesznie. Może ktoś pomyśli, że to tchórzostwo. Ale ten lęk był tak przytłaczający, że nie dało się go przełamać siłą woli. Z zewnątrz pewnie tego nie widać - wysoki facet, broda, zaczesane włosy w stylu Michaela Corleone z „Ojca Chrzestnego”. Na ulicy nikt by nie pomyślał, że w środku wszystko we mnie drży. Ale lęk nie patrzy na wygląd. Głowa potrafi złamać nawet tych, którzy na pozór wydają się najsilniejsi.

Mimo wszystko wyszedłem z tej toalety. Wsiadłem do pociągu do Krakowa.

    Podróż minęła spokojnie, przynajmniej przez większość czasu. Zdarzyło się kilka krótkich napadów paniki, ale udało mi się je opanować. Do Krakowa dotarliśmy około czternastej. Odprawa przebiegła bez problemów, ale jeden moment zostanie ze mną na długo.

    Czekaliśmy na ogłoszenie bramek. Stres nie odpuszczał. Szwagierka - która też kiedyś zmagała się z nerwicą - widziała, w jakim jestem stanie. Miała przy sobie silniejsze leki i podała mi jeden, widząc, że jestem bliski załamania.

    I wtedy, jakby na potwierdzenie moich najgorszych myśli, przez terminal przebiegli ratownicy medyczni. Ktoś najprawdopodobniej dostał zawału. W mojej głowie natychmiast zapaliła się czerwona lampka: „Skoro on dostał, to ja też mogę!”. Serce waliło jak młot. Nogi zaczęły poruszać się same – góra, dół, góra, dół. Organizm próbował znaleźć ujście dla napięcia.

    Minuty mijały. Czekałem, aż lek zacznie działać. W końcu poczułem ulgę. Napięcie powoli zaczęło opadać. Nawet pojawił się lekki uśmiech - po raz pierwszy tego dnia.

    Wreszcie nadszedł moment wejścia na pokład. Stres wrócił, ale nie był już przytłaczający. Miałem miejsce 1C – zaraz przy wejściu, z większą przestrzenią na nogi. To było dla mnie ważne - przy moim wzroście zwykłe fotele są koszmarem.

    Usiadłem. Przede mną stewardesy - jedna z nich wyjątkowo ładna, ale w jej spojrzeniu doszukałem się czegoś w rodzaju pogardy. „Taki duży facet, a boi się latać?” - może to tylko moje projekcje, ale miałem wrażenie, że to widać.

    Dziewczyna chciała usiąść obok mnie, ale stewardesa nie pozwoliła - dopiero po starcie można było się przesiąść. Zostałem sam. Włączyłem muzykę klasyczną, potem kilka odcinków „Ricka i Morty’ego”. Pomogło. Lot minął szybciej, niż się spodziewałem.

    Po dwóch godzinach wylądowaliśmy. Koła dotknęły ziemi. W duchu powiedziałem sobie jedno słowo: „Przeżyłem”.


    Wysiadłem z samolotu i poczułem coś, czego dawno nie czułem - dumę. Może nie była to eksplozja radości, ale w środku cicho i spokojnie pomyślałem: Zrobiłeś to. Przełamałeś się. To był pierwszy lot po rozpoznaniu choroby. I choć to „tylko” dwie godziny, dla mnie znaczyło to bardzo wiele.


Co działo się dalej? Opiszę w kolejnym poście.




czwartek, 12 czerwca 2025

 Jak dowiedziałem się, że to nie lenistwo ani fanaberia 

 

Jeszcze zanim ktokolwiek mnie wysłuchał, żyłem z ciągłym poczuciem winy. 

Z zewnątrz wyglądało, jakbym miał wszystko — dach nad głową, bezpieczeństwo, związek, który dawał mi oparcie, a nawet stabilną, choć mało ambitną pracę. Byłem zwykłym „ciciem” na monitoringu. Dzięki umowie zleceniu i tzw. zerowemu PIT-owi brałem nadgodziny i mogłem normalnie funkcjonować. 

A jednak coś się we mnie psuło. 

Dzień po dniu czułem, jakby ktoś zakładał mi niewidzialny plecak z kamieniami. Wysysało to ze mnie radość, energię i chęć do życia. Budziłem się zmęczony, bałem się dnia, uśmiechałem się tylko przez maskę. Paraliżował mnie lęk, że ktoś odkryje, co się dzieje w mojej głowie. Że uzna mnie za wariata. 

To słowo - „wariat” - miało dla mnie ciężar bomby atomowej. Brat, jeszcze w dzieciństwie, rzucał mi w twarz, że jestem „chory psychicznie”. Nawet nie wiedząc wtedy, co to znaczy, poczułem to głęboko. Tak głęboko, że przez lata bałem się sam przed sobą przyznać, że coś może być nie tak. Może naprawdę jestem chory? Może zasługuję na pokój bez klamek? 

Z perspektywy czasu wiem, że wtedy wyolbrzymiałem. Ale tamte myśli były prawdziwe. Istniały. I zderzały się z innymi: 
„Nie masz prawa się źle czuć. Przecież inni mają gorzej.” 

W końcu, po kolejnym ataku w pracy — zawroty głowy, biegunka, uczucie odrealnienia — postanowiłem się otworzyć. Pierwszą osobą była moja ukochana. To była długa i trudna rozmowa. Ale coś we mnie drgnęło. 
Czy psychiatra naprawdę może mi pomóc? Czy wrócę kiedyś do „normalności”? 

Choć od 19. roku życia mieszkałem sam, sam ogarniałem życie i rachunki, to wciąż byłem zależny emocjonalnie od rodziców. Ich zdanie miało dla mnie znaczenie. Po rozmowie z narzeczoną zadzwoniłem do mamy. Poprosiłem, żeby załatwiła mi skierowanie do psychiatry. Mieszkałem 200 km od rodzinnego lekarza — nie było innego wyjścia. 

Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jak trudne będą kolejne tygodnie. 

Dla mnie wszystko było logiczne: jestem chory — idę do lekarza. 
Ale dla mojej rodziny to nie było takie oczywiste. 

Brat znowu mnie wyśmiał. „Psychol.” 
Rodzice nie mogli zaakceptować, że ich syn potrzebuje psychiatry. 
Bo przecież do psychiatry chodzą tylko „ci najgorsi”. 

Najtrudniejsze były rozmowy z najbliższymi. 

Usłyszałem: 
– „Ale przecież wszystko masz, co ty wymyślasz?” 
– „W twoim wieku ludzie mają dzieci, kredyty i choroby, a nie takie fanaberie.” 
– „To przez to, że nie wychodzisz z domu.” 

To bolało. Jakby moje cierpienie było mniej ważne tylko dlatego, że nie było widoczne na zdjęciu rentgenowskim. 
Jakby emocje można było wyłączyć siłą woli. 

Uwielbiam, gdy „tęgie głowy” mówią, że kiedyś nie było depresji. Nie było, bo nikt o niej nie mówił. A każdy kolejny wiszący chłop w stodole czy pijak leżący pod sklepem był tylko „statystyką”. Frajerem, który nie dał rady. 

Po kolejnych rozmowach z rodzicami miałem dość. Traciłem siły. Sam nie umiałem się już podnieść, potrzebowałem bodźca z zewnątrz. Kogoś, kto powie: „Weź się w garść, idź do lekarza”. 

I ten moment nadszedł. 

 

8 sierpnia 2022 

Wracałem z pracy. Po drodze wstąpiłem do sklepu — miał być obiad: schabowy, ziemniaki, kapusta. 
Wróciłem do mieszkania, zacząłem gotować i... znowu to poczułem. 

Narastający lęk. Panika. Szybkie bicie serca. Przerażenie. 

 Nie będę opisywał szczegółowo objawów, ale to uczucie zawładnęło mną całkowicie. Wskoczyłem pod prysznic z nadzieją, że lodowata woda pomoże. Oczywiście się myliłem – jeszcze nie wiedziałem, jak żyć z takim stanem. Nie potrafiłem się z nim „zakumplować”. Wyszedłem spod prysznica, ubrałem cokolwiek, co było pod ręką. Poprosiłem dziewczynę, by zawiozła mnie do szpitala. W aucie leżałem z położonym fotelem, próbując nie zemdleć. Dziś się do siebie uśmiecham, bo z jednej strony to absurdalne, ale z drugiej – było wtedy bardzo prawdziwe. Pod szpitalem trochę mi ulżyło, ale emocje były tak silne, że nie mogłem powstrzymać łez. Śmiałem się i płakałem na zmianę. Ciągle przepraszałem za to, co się ze mną dzieje. Wtedy zadzwonił tata.  

Odruchowo odebrałem. I... pękłem. 
 
Powiedziałem wszystko. Że nie daję rady. Że się boję. Że nie wiem, co się ze mną dzieje. 
Nie oceniał. Po prostu wsiadł w samochód i po mnie przyjechał. 
 

 

9 sierpnia 

Lekarz rodzinny. Nie psychiatra — ale pierwszy, który potraktował mnie poważnie. Wysłuchał, wypisał receptę na escitalopram, zalecił badania kardiologiczne, holter. 
Wyniki? Serce zdrowe. Holter czysty. Organizm bez zarzutu. 

Tylko dusza — w rozsypce. 

Czasem właśnie pierwszy lek jest pierwszym światełkiem. Ale jeszcze nie wiedziałem, że przede mną długa droga. O tym — w kolejnym wpisie. 

 

Pamiętaj: 
Nie trzeba mówić wszystkiego, żeby czuć się zrozumianym. 
Czasem wystarczy, że ktoś spojrzy ci w oczy i szepnie: 
„Też tam byłem.” 
 

 

poniedziałek, 9 czerwca 2025

Życie, którego nie znałem. Nie jestem terapeutą, ale może Cię zrozumiem

 

Życie, którego nie znałem. Nie jestem terapeutą, ale może Cię zrozumiem 



Cześć. 

Dziękuję, że tu jesteś — że zdecydowałeś się zajrzeć i przeczytać kilka moich myśli. 


Kim jestem? 
Mógłbym filozofować, analizować, rozkładać to pytanie na czynniki pierwsze. 
Ale prawda jest prosta. I krótka. 

Nie wiem. 
Może nigdy nie wiedziałem. 
Jestem anonimowy — bez imienia, bez etykiety. 

Jestem uśmiechem dziecka. 
Jestem zmęczeniem starca. 
Jestem silnym ciałem, które pęka od środka. 

Jestem każdym. I nikim. 
I może właśnie w tym jestem naprawdę sobą. 

To tyle o mnie na początek. 
Lepiej poznasz mnie w dalszej części tego wpisu — oraz w kolejnych tekstach, w których dzielę się swoimi przemyśleniami, doświadczeniami i codziennością w towarzystwie moich dwóch sióstr: Depresji i Nerwicy Lękowej. 

 
 
 
 

 Czerwiec 2022 

Wtedy wszystko się zaczęło. 

Była sobota, upalny dzień. Pamiętam, że byłem w kościele na ślubie kuzyna mojej dziewczyny. Mimo że w środku było chłodno, nagle zrobiło mi się słabo. Serce zaczęło walić jak oszalałe, zimny pot zalał mi czoło, plecy, nogi. Poczułem, że muszę uciekać, natychmiast! Nie wiedziałem, co się dzieje. Czy zaraz zemdleję? Czy mam zawał? 

Wyszedłem z partnerką na zewnątrz. Upał jak w piekarniku – 30 stopni, zero cienia. Usiadłem na murku, zapaliłem papierosa. I... przeszło. Po prostu przeszło. Sytuacja się uspokoiła. Postanowiliśmy, że nie wrócimy już do kościoła, żeby nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania. Przecież to miał być ich dzień. 

Wesele przebiegło względnie dobrze. Choć nigdy nie byłem duszą towarzystwa – lubię być sam, a wśród ludzi często zakładam maskę kogoś, kto ma wszystko gdzieś. To chyba taki mechanizm obronny, żeby nikt nie odkrył, jak bardzo jestem wrażliwy. Zawsze bałem się ośmieszenia. Pokazywanie emocji innych niż złość czy śmiech przychodziło mi z trudem. Empatia? Czasami mam wrażenie, że brakuje mi jej tam, gdzie powinna być. Jakby coś we mnie było zablokowane. 

Około północy prowadzący imprezę zaproponował jakąś zabawę – uczestnicy mieli wyjść na środek sali i tańczyć w kole, a reszta gości patrzyła. Nic wielkiego, prawda? A jednak w mojej głowie to była tragedia. Nie potrafiłem tańczyć, wstydziłem się oceny, bycia w centrum uwagi. Nagle usłyszałem swoje imię. To ja miałem wyjść. Serce zamarło. Zamurowało mnie. Po raz pierwszy w życiu poczułem coś, co można nazwać paraliżem. 

Dotychczas stres mnie mobilizował, czułem wtedy wybuch adrenaliny, który sprawiał, że byłem w stanie przenosić góry. Ale ten stres był inny. Nie mogłem ruszyć nawet ręką. Zamiast wyjść na parkiet, powiedziałem, że jest mi niedobrze po alkoholu i muszę iść do toalety. To była wymówka, ale jedyna, jaką byłem w stanie wymyślić. 

Zamknąłem się w łazience. Głowa zaczęła mnie potwornie boleć, a chwilę później poleciała mi krew z nosa. Absurd tej sytuacji był porażający. Przecież miałem tylko zatańczyć. Zamiast tego leżę na kafelkach z nogami do góry, bo boję się, że zemdleję. Gdy trochę mi przeszło – jak zawsze – sięgnąłem po papierosa. Po godzinie na zewnątrz wróciłem na salę. Bawiłem się dalej, ale w środku byłem już kimś zupełnie innym. 
 
 

 

Dwa dni później –  xx czerwiec 2022 (poniedziałek) 

Pracowałem wtedy jako ochroniarz na monitoringu w jednej z sieci marketów budowlanych. Siedziałem przed dwunastoma ekranami, jak zwykle skupiony. Była godzina 20:41, do zamknięcia sklepu zostało niewiele czasu. I wtedy  znów poczułem znajome objawy. 

Zimny pot. Serce wali jak młot pneumatyczny. Panika. 

Czułem, że muszę natychmiast wyjść. Przeciskałem się przez kolegę z pracy, który -jak zawsze - nie przesunął swojego fotela. Ledwo się przedarłem. Wybiegłem na zewnątrz. Stoję może 15 sekund i... nic. Zero poprawy. Odpaliłem papierosa - licząc, że zadziała jak ostatnio. Nie zadziałał. Świat zaczął się rozmazywać. Zgasiłem peta, wróciłem do środka i usiadłem pod nawiewem klimatyzacji. Było coraz gorzej. 

Zadzwoniłem do dziewczyny. Mieszkaliśmy niedaleko - niecałe 2 kilometry. Powiedziałem, że coś jest nie tak. Że musi po mnie natychmiast przyjechać. 

Czekałem. Walczyłem z całych sił, żeby nie zemdleć. W głowie kłębiły się tysiące myśli: czy to już? Mam dopiero 24 lata. Czy umieram? Czy dzwonić do rodziców i powiedzieć im pierwszy raz w życiu, że ich kocham? Pożegnać się z bratem? 

Minuty mijały jak sekundy. Mówię do kolegi, żeby wezwał karetkę. Sam kładę się na ziemi, podnoszę nogi do góry - przecież gdzieś słyszałem, że to pomaga przy omdleniu. Ale po kilku sekundach już jestem na nogach. Leżenie sprawia, że tracę kontakt z rzeczywistością. A ja za nic w świecie nie chcę odpłynąć! 

Nagle widzę przez otwarte okno, że dziewczyna przyjechała. Podbiegła do szyby, położyła rękę na mojej. Ja z drugiej strony, słaby, zalany potem, próbowałem utrzymać wzrok. Nie mogła wejść do środka z powodu procedur firmy. Była tuż obok, ale czułem się tak daleko. Pomyślałem wtedy tylko jedno: dobrze, że jest. Może chociaż zdążę ją ostatni raz zobaczyć, może pocałować... 

O 21:03 podjechała karetka. Ratownicy zaczęli mnie badać - ciśnienie 184/122, tętno 140 w pozycji siedzącej. Zabrali mnie do środka, zrobili EKG -wyszło w porządku. Serce zdrowe. Jeden z ratowników podał mi spray pod język. Po chwili poczułem, jak wszystko zwalnia. Ale nie w sposób przyjemny. To było jakby mózg odłączył się od ciała. Nie potrafiłem myśleć, mówić. Pamiętam tylko, że powtarzałem jedno: zaraz umrę. Proszę, ratujcie mnie. 

Ratownik próbował mnie uspokoić. Mówił, że to normalne, że wszystko będzie dobrze. Ale chwilę później zmierzył mi tętno – spadło ze 140 do 33. Jego mina mówiła więcej niż słowa. Podszedł do kierowcy i szepnął „Włącz górę”. Karetka ruszyła na sygnałach do szpitala. 

Wtedy naprawdę pomyślałem: to koniec. Skoro jadę na sygnałach, to już po mnie. 

Na SOR-ze podpięli mnie do urządzeń, zrobili tomografię, pobrali krew. Wyniki? Wszystko w normie. Poza jednym: niski poziom magnezu. Dostałem kroplówkę, leki na nadciśnienie -do stosowania tylko przy skokach ciśnienia - i wypisali mnie do domu. O trzeciej w nocy wyszedłem ze szpitala bez diagnozy. 
 
Tylko dzięki uporowi mojej mamy, która przez telefon naciskała lekarzy, zrobiono mi dokładniejsze badania. Sam nie dałem rady ich do tego przekonać – byłem tylko kolejnym przypadkiem. 

Czy mam im to za złe? Nie. Czułem się jak numer w systemie. Dla mnie to było traumatyczne przeżycie.  Dla nich? Kolejny pacjent. Kolejna historia. Codzienność. 
 
 
 
 
Czy to był moment, w którym zrozumiałem, co mi dolega? Oczywiście, że nie. Moja wiedza na temat problemów psychicznych była wtedy praktycznie zerowa. Wiedziałem, że istnieje coś takiego jak depresja i... na tym w sumie kończyła się moja świadomość. Ataki paniki? Nerwica? Zaburzenia lękowe? To były dla mnie puste hasła, które kojarzyły się raczej z czymś „wymyślonym” albo „dla słabych”. Tak mnie wychowano. Tak działało moje otoczenie. 

Czy ten pierwszy epizod był ostatni? Niestety nie. To dopiero początek mojej historii. I właśnie dlatego tworzę tego bloga - żeby ktoś, kto czuje się podobnie, mógł porównać swoje doświadczenia z moimi. Żeby poczuł się mniej samotny. Żeby zrozumiał, że nie jest dziwny, że nie jest sam i co najważniejsze że to, co czuje, można nazwać i leczyć. 

W kolejnym wpisie opowiem o tym, jak odkryłem, że jestem chory. Jak w końcu ktoś mnie wysłuchał. Jak wyglądała moja pierwsza wizyta u specjalisty. I niestety  jak bardzo musiałem się zmagać z najbliższymi, by zaakceptowali, że coś mi naprawdę dolega. Że można być chorym psychicznie, nawet mając wszystko, co „powinno dawać szczęście”. 

Od pierwszego objawu do pierwszej diagnozy minęły dwa miesiące. Dwa miesiące życia w strachu. W tym czasie zdążyłem pojechać na wakacje za granicę. I tam, z dala od domu, dopadł mnie kolejny atak paniki. Znowu walczyłem z najgorszym wtedy lękiem – że umrę, że nikt mi nie pomoże.  

Ale przeżyłem. I teraz opowiadam swoją historię – nie po to, by wzbudzać litość. Piszę, bo wierzę, że komuś ten tekst może dać ulgę. Zrozumienie. A może nawet, pierwszy krok do zmiany. Jeśli choć jedna osoba dzięki temu wpisowi poczuje się mniej samotna, to znaczy, że warto było zacząć. 
 
Pamiętaj, że wielu nas jest w tym samym pokoju, tylko siedzimy na innych krzesłach.  


Pierwsze dni z lekami – nadzieja czy lęk?

Pierwsze dni z lekami – nadzieja czy lęk?        W poprzednim wpisie opisałem moment, w którym zdecydowałem się pójść do psychiatry. Nie by...